Legenda o Czarodziejskim Młynku z Wieliczki
Dawno, dawno temu, kiedy woda w morzu była jeszcze słodka, tak słodka jak w jeziorach, jak w rzekach, jak w górskich strumieniach – daleko od morza, w kopalni soli w Wieliczce żył Solny Dziadek. Miał słone ręce i słoną twarz, a wąsy i brodę tak osypane solą, że wyglądały jak siwe. Jak siwiuteńkie śniegowo–lodowe sople. Może naprawdę były siwe, a może tylko od tej soli? Tylko oczy miał czarne. Jak noc albo podziemne jezioro. Długie, słone jezioro, nad którym mieszkał w grocie kopalni.
Rano, ledwie się zbudził, sięgał po duży kilof i małą laterenkę, brał wiklinowy kosz i szedł na brzeg czarnego jeziora. Tam czekała na niego pękata łódź, która przewoziła go na drugi brzeg. Płynęła powoli – chybocząc się między filarami soli, bramami i korytarzami wypłukanymi przez wodę w słonych bryłach. Płomyk latarki powtarzał ich odbicie w wodzie, a Solnemu Dziadkowi roziskrzały się oczy i szeptał sam do siebie:
– Zamczysko… Istne podziemne zamczysko. Najpiękniejszy pałac świata. Żaden król takiego nie ma. Żadna królowa. Co z tego, że u nich ściany z marmuru, z alabastru, że marmurowe kolumny. Żaden marmur, nawet najbielszy, żaden alabaster nie błyszczy jak sól. Chyba, że byłby klejnotami wysadzany. Ale klejnotu u królów w skarbcach, nie na ścianach… Więc takiego zamku jak mój żaden nie ma. I chyba tylko tamten, o którym ludzie mówią, że najpiękniejszy – szklany zamek na Szklanej Górze, kryształowy, diamentami mrozu w zimie ozdobiony i rozświetlony nocą światłem księżyca – może się równać z moim podziemnym pałacem. A może nawet i on nie, bo mój jest naprawdę, a tamten tylko w baśniach i snach, które śnią się dzieciakom po nocach…
Tak szeptał do siebie Solny Dziadek płynąc łodzią, a kiedy łódź dobijała do brzegu – wysiadał i zabierał się do roboty. Cały dzień rąbał ściany groty, a co uderzył kilofem, to sobie podśpiewywał:
Ej, ty groto, groto
sól w tobie jak złoto.
Klnę się jakem Solny Dziad –
starczy jej na tysiąc lat!
Od ściany odpadały wtedy błyszczące bryły i same wskakiwały do dziadkowego kosza. Kiedy kosz był pełny, Dziadek zbierał się do powrotu. A na drugim brzegu jeziora czekał już na sól najcenniejszy skarb Solnego Dziadka – Czarodziejski Młynek.
Czarodziejski Młynek miał czarodziejską korbkę, która od rana do nocy i od nocy do rana obracała się sama i mełła bryłki soli na drobniuteńkie ziarenka.
– Tur–tur–tur! Tur–tur…! – turkotała korbka, aż się Dziadkowi czasami to turkotanie uprzykrzało. Wtedy zatrzymywał młynek mrucząc nad nim zaklęcie. A zaklęcie brzmiało tak:
Młynku, młynku, czas spoczynku,
przestań kręcić korbką, młynku.
Obróciłeś zło na dobro –
przestań, młynku, kręcić korbą.
I wtedy korbka przestawała się kręcić, turkotanie zacichało.
Wielu ludzi przychodziło do Dziadka po sól. Niektórych oprowadzał Dziadek nawet po swoim podziemnym królestwie, ale Czarodziejskiego Młynka nie pokazywał nikomu.
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
Aż pewnego dnia zjawił się w kopalni jakiś zapłakany chłopak. Dziadek wybierał się właśnie do roboty i wcale mu nie na rękę były te odwiedziny. Więc też i niegościnnie burknął:
– Czego chcesz?
Chłopcu buzia wygięła się w podkówkę, obiema chudymi pięściami zaczął trzeć oczy, a po policzkach poturlały się łzy duże jak grochy.
– Nie bucz! – powiedział już łagodniej Solny Dziadek. – Skrzywdzili cię, czy co?
– Skrzywdzili… – wyjąkał chłopak. – Owce na łące pasłem, wilk podleciał i jagniątko mi porwał. A gospodarz zakazał, żebym bez jagnięcia nie wracał do chałupy, bo mnie na śmierć utłucze…
Solny Dziadek pogłaskał go po głowie.
– I co, wilka szukasz? Ech, na nic twoje szukanie. Już ci on, rozbójnik, jagnięcia nie odda!
– To już nie mam po co do gospodarza wracać – rozpłakał się od nowa chłopak.
Dziadek przyjrzał mu się uważnie.
– A ojców masz?
– Nie mam… Pomarli…
– I gospodarz, powiadasz, zły?
– Oj, zły, panie, zły!
– A jak cię wołają?
– Pietrek.
– No, to wiesz, Pietrek, co? Zgódź się do mnie na służbę. Razem będziemy sól wydobywać.
I tak mały Pietrek został pomocnikiem Solnego Dziadka. Zaraz mu też Dziadek wyszykował nieduży kilof, kosz niewielki, w sam raz na jego miarę i jasną latarenkę. Razem odtąd pracowali i razem podśpiewywali przy robocie dziadkową piosenkę:
Ej, ty groto, groto,
sól w tobie jak złoto…
.Parę lat razem przemieszkali, dobrze im się we dwójkę w solnej grocie żyło, a mimo to Dziadek zamyślał się coraz częściej i w zasępieniu skubał oszronioną brodę.
– Coście się, Dziadku, tak zadumali? – zagadywał go wtedy Pietrek.
– Iii… nic – zbywał go Dziadek.
Ale w końcu, kiedy już sobie wszystko widać dobrze przemyślał, przygarnął któregoś dnia Pietrka do siebie i zapytał:
– Słuchaj no, Pietrek, a czytać i pisać umiesz?
– Nie… – pokręcił głową chłopak.
– No widzisz, ja też nie umiem. A bez tego, jak bez latarki – ciemno. Sól tylko całe życie rąbiesz i nawet nie wiesz, z czego ta sól i skąd ona na świecie. A tam może – gdzieś daleko w mieście już ktoś uczony księge o tym napisał? Jakbyś znał litery, poskładałbyś je do kupy, książkę przeczytał, a tak… – machnął Dziadek ręką i westchnął tylko. – Więc widzisz, Pietrek, umyśliłem sobie, żeś do miasta powinien iść po naukę. Ale nie martw się. Nie puszczę cię z pustymi rękami.
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
I z głębi solnej komory wyciągnął młynek. Zakurzony młynek z nieruchomą korbką i szufladką, która nie chciała się otworzyć.
– Zepsuty… – stropił się Pietrek.
– Zaczarowany – uśmiechnął się Dziadek. – Uruchomić go i zatrzymać może tylko zaklęcie.
I pochyliwszy się nad młynkiem wyszeptał:
Młynku, młynku, słuchaj zaklęć,
młynku, młynku korbką zakręć…
– Kręci się! – wykrzyknął Pietrek. – Korbka sama się kręci, chociaż jej nie dotykałem! I sól się sypie!
– Przestanie się sypać, kiedy powiem tak:
„Młynku, młynku, czas spoczynku,
przestań kręcić korbką młynku,
obróciłeś zło na dobro,
przestań, młynku, kręcić korbą…”
– „Młynku, młynku” – powtórzył Pietrek i nagle żal mu się zrobiło, że musi Dziadka opuścić.
– „Czas spoczynku…” – podpowiedział niepewnym głosem Dziadek.
– „Obróciłeś zło na dobro, przestań, młynku, kręcić korbą” – drżącym głosem ciągnął dalej Pietrek, a łzy jedna za drugą kapały na czarodziejską korbkę. Przytulił się do Dziadka. Do brody słonej, nie wiadomo już od czego bardziej – od soli, co na włosach szronem osiadła, czy od łez i zapytał: – A co to znaczy „obróciłeś zło na dobro”?
– To znaczy. Że kiedy znajdziesz się w potrzebie, kiedy spotka cię zła przygoda, pomoże ci młynek i sól, która z młynka leci. A uruchomisz go mówiąc:
„Młynku, młynku, słuchaj zaklęć,
młynku, młynku, korbką zakręć…”
Parę razy te słowa powtórzyli i kiedy Pietrek dobrze już obydwa zaklęcia umiał, zapakował młynek do worka, zarzucił go na plecy i pożegnawszy Dziadka ruszył w świat.
Wielki był ten świat. Góry na nim wysokie i rzeki szerokie, że ani dojrzysz drugiego brzegu, a dookoła drzewa, lasy, puszcze nieprzebyte.
Przez góry zbójnicy Pietrka przeprowadzili. Sól im dał w podzięce, dużo soli każdemu do woli. Do ziemi pięknie się skłonił, poszedł dalej. Przez rzekę przewoźnik go promem przeprawił. W zapłatę nasypał mu Pietrek soli do starego kapelusza, wielkiego jak bocianie gniazdo.
A za rzeką – las. Gęsty, ciemny, bez drogi, bez ścieżki. Noc się zrobiła, sowa świeci oczami, puszczyk pohukuje. I nagle…
– Auuu!
– Wilk! – przeraził się Pietrek.
Wyskoczył wilk zza drzewa, straszny, zjeżony, już jest blisko, kły wyszczerzył…
– Młynek! – przypomniał sobie chłopak.
Zasłonił się młynkiem, krzyczy zaklęcie – prędko, prędko, jednym tchem, żeby zdążyć, żeby wykrzyczeć wszystkie słowa, zagłuszyć strach. Śmignęła korbka, sypnęła się sól. Dużo soli. Chyba cały worek. A w soli, w tej białej soli stoi Biały Jeleń i tupiąc srebrnym kopytkiem woła:
– Wskakuj na mnie! Przewiozę cię przez las!
Wskoczył Pietrek na Jelenia, przytulił młynek do piersi.
– Prędko, prędko, Biały Jeleniu! Uciekajmy przed wilkiem! Goni nas! Zęby wyszczerzył! Ojej, jakie ma zęby!…
– A ty masz sól – przypomina Jeleń. – Ciśnij mu w ślepia.
– A masz! A masz! – ciska Pietrek garściami sól za siebie.
Zaskomlał wilk. Zawył, Zaskowyczał. Sól gryzie go w oczy, nie widzi uciekających, nie może biec, ogon podkulił…
– Już nas nie dogoni! Młynek nas uratował! – cieszy się Pietrek i szepce dziadkowe zaklęcie:
Obróciłeś zło na dobro
przestań, młynku, kręcić korbą…
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
Skończył się las. I noc się skończyła. Z pól idzie mgła. Mięciutka biała mgiełka. A Białego Jelenia już nie ma. Zniknął, rozpłynął się w bieli i tylko gdzieś tam z daleka, zza tej białej jak sól mgły, woła:
– Nie zatrzymuj się, aż dojdziesz do miasta!
Ale do miasta jeszcze daleko. Droga prowadzi przez pola. Miedzami, bruzdami. A za polami – karczma. Drzwi otwarte, z izby bucha zapach jedzenia. Jeleń mówił – „nie zatrzymuj się”… Więc może lepiej przejść obok, nie zaglądać do środka? Ale jedzenie tak ładnie pachnie…
Stanął Pietrek przed progiem.
– A ty dokąd? – zatrzymała go karczmarka. Spojrzała na bose nogi, podarte ubranie, zerknęła na worek.
– Głodny jestem… – przełknął ślinę chłopak.
– A masz czym zapłacić?
– Mam – kiwnął głową – solą zapłacę.
Wpuściła go do karczmy, wyciągnął młynek z worka, postawił na stole, cicho – żeby nikt nie usłyszał, szepnął zaklęcie. Zakręciła się, zaterkotała korbka, sól poleciała na stół.
– Starczy?
Karczmarce zaświeciły się oczy.
– Nie żałuj – zachęca chłopca i zgarniając sól do fartucha odlicza. – Za chleb garsteczka, garstka za barszczyk, jak dodasz jeszcze, na skwarkę starczy…
A na ławie przy Pietrku siedzi już gruby jegomość. Czerwony na twarzy, brzuchaty i na pewno bogaty. Łakomym wzrokiem spojrzał na młynek, sięgnął do kiesy, śmignął Pietrkowi przed nosem miedzianym pieniążkiem, puścił go po stole. Pieniądz potoczył się, zakręcił, brzdęknął, a pan powiedział:
– Dam ci go za młynek…
– Nie – pokręcił głową Pietrek.
Drugi raz sięgnął pan do kiesy. Zakręcił drugim pieniążkiem. Srebrnym.
– A teraz? – namawia coraz bardziej kusząco. – Za srebro?
– Za srebro też nie.
A pan coraz bardziej na młynek chytry, coraz czerwieńszy na twarzy, złoty dukat wyciągnął, złotem przed oczami błysnął.
– Nie kuście, panie – roześmiał się Pietrek. – Nic z tego. Młynka nie sprzedam. Dostałem go od Solnego Dziadka i za żadne skarby się z nim nie rozstanę.
Pan złość w sobie schował, pieniądze z powrotem do kabzy zgarnął, ale od zamiaru nie odstąpił. Zaklaskał na karczmarkę, żeby do stołu podała i Pietrka na ucztę zaprosił. Nie na barszcz i skwarkę, tylko na prawdziwą ucztę z takimi potrawami, frykasami i słodyczami jakich Pietrek w życiu na oczy nie widział. Najlepsze kęski chłopakowi podsuwał, opowiadał o swoich kupieckich podróżach, przygodach, o wędrówkach po dalekich krajach. A coraz też do srebrnego pucharka miodu Pietrkowi dolewał i do picia namawiał. Aż miód – mocny trunek, zakołował chłopcu w głowie. Chce coś powiedzieć – język mu się plącze, chce wstać – nogi jak z ołowiu, a powieki same na oczy opadają…
Pan tylko na to czekał. Łaps za młynek, hyc na wóz – wista, wio! Koniki! – Woźnica na koźle batem konie okłada, pan z tyłu krzykiem pogania:
– Prędzej! Prędzej!
Młynek postawił sobie na kolanach, oczu z niego nie spuszcza. Korbka furkoce, wiruje, soli coraz więcej. Leci na wóz, na drogę. A pan się cieszy.
– Widzisz, jaki zrobiłem interes? Grosza nie dałem i młynek mój. Chłopak śpi, a my już daleko.
– A co będzie, jak się obudzi? – zaniepokoił się woźnica. – Ślad na drodze zostaje, cała droga za nami biała…
– Nie martw się. Dobry miód ma taką moc, że zamienia dzionek w noc. Jak się chłopak obudzi, będziemy już tak daleko, że sam diabeł za nami nie trafi. Pojedziemy do Gdańska, wsiądziemy na statek, przeprawimy się przez morze. W zamorskim kraju sól droższa od złota. Kupimy za nią pałac, służbę, karetę… Wszystko obmyśliłem. Zobaczysz, będziemy żyć jak w raju!
– Wio! – popędza konie woźnica.
A kupiec śpiewa na cały głos:
Będziemy żyć jak w raju
w zamorskim, morskim kraju,
będziemy wino pili,
będziemy się bawili!
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
I tak im pilno do tego raju, że nigdzie się na dłużej nie zatrzymują. Zmieniają tylko w przydrożnych zajazdach konie – jedna para nie dałaby rady, więc coraz nową do wozu zaprzęgają i dalej w drogę.
Szmat drogi ujechali, zanim się Pietrek obudził. Patrzy – w sieni na słomie leży, karczmarka nad nim stoi. Aż w ręce plasnęła, kiedy oczy otworzył.
– Myślałam, że już po tobie. Trzy dni spałeś jak nieprzytomny. Spili cię, młynek ukradli… Wiem, wiem – do szkół miałeś iść, solą za naukę płacić, cały czas o tym przez sen bełkotałeś, ale teraz, jak nie masz młynka, to chyba u mnie zostaniesz. W karczmie też się możesz niejednego nauczyć.
– Nie! – zerwał się na równe nogi Pietrek. – Muszę odzyskać młynek! Żeby nie wiem co, muszę!
– Chcesz zostać – zostań, nie chcesz – twoja wola. Ale skoro idziesz, to chociaż worek ze sobą weź. Zgarnęłam do niego sól, co się przed karczmą z młynka wysypała. Na drodze było więcej. Może co jeszcze zostało? Pozbierasz, sprzedasz…
Podziękował Pietrek karczmarce, zarzucił worek z solą na plecy i nagle, ledwie wyszedł na drogę – Ptak z worka wyleciał! Wielki Biały Ptak! Pióra ma białe, bielutkie jak sól, jak śnieg, dziób srebrny, skrzydłami łopoce! I śpiewa, śpiewa, śpiewa:
Moje skrzydła są mocne,
moje skrzydła są szerokie,
polecimy nad ziemią,
śnieżnobiałym obłokiem,
za człowiekiem niedobrym,
który młynek ci skradł.
– Ptaku, Ptaku bielutki, nieś mnie szybciej niż wiatr! – prosi Pietrek.
I lecą, fruną – szybciej niż wiatr, nad domami, lasami, łąkami. W dole migają jakieś wsie, miasta, rzeki. Na północ lecą, bo jak słońce wstaje, to im z prawej strony świeci, a jak zachodzi – z lewej.
A na północy – wielka woda. Morze. Już jest, już je widzą, groźne, wzburzone, grzywiaste od fal. I statek między falami. Żaglowiec. Ciężki od soli, oblepiony mokrymi bryłami. Sól wybrzuszyła się górą na pokładzie, zasypała koło sterowe, leci z młynka białą lawiną, statek coraz bardziej się pogrąża, a w lawinie szamocą się kupiec i woźnica. Chwycili młynek, wyrywają go sobie z rąk, chcą zatrzymać korbkę…
Nie zatrzymają. Nie znają zaklęcia. I Pietrek nie zdążył go wypowiedzieć. Fale wdarły się na pokład, grzywami zmiotły sól, zatopiły młynek, wciągnęły głęboko aż do samego dna. I statek zaraz zatopią. I tych, którzy młynek ukradli. Zatoną razem z żaglowcem.
…Nie utonęli. Biały Ptak ich ocalił. Wielkimi, mocnymi skrzydłami wygładził wzburzone morze, podniósł z przechyłu żaglowiec wolny od ciężaru soli.
– Uratowałem was od śmierci – powiedział do kupca. – I statek uratowałem. Odtąd będzie należał do chłopca. Przez ciebie stracił młynek, więc oddasz mu żaglowiec. I będziesz płacił za jego naukę.
I tak właśnie się stało. Pietrek zamieszkał nad morzem, uczył się, po latach został sławnym żeglarzem, kapitanem własnego statku. Cały świat dokoła opłynął i w każdym porcie opowiadał historię Czarodziejskiego Młynka.
Po dziś dzień stoi ten młynek na dnie Bałtyku. Kiedy rybacy wypływają na połów, a noc naokoło jest cicha i Bałtyk łagodny, mówią, że z morskiego dna słychać miarowe turkotanie i szum soli, od której woda w morzu zrobiła się słona. A niektórym udaje się nawet usłyszeć śpiewanie:
Gdzie nie dojrzy ludzkie oko,
gdzie słowa nie dotrą,
stoi Młynek Czarodziejski
z czarodziejską korbką.
Póki sól się z młynka sypie,
morze słone będzie.
Czy to prawda? Chyba prawda,
bo tak jest w legendzie.
Źródło
Wanda Chotomska
„Legendy Polskie”